Obecna
literatura eksperymentalnie traktuje wszelkie tematy, dążąc do
stworzenia złotego środka ponowoczesności. Zmierzch wielkich narracji
sprawił, że coraz trudniej zdefiniować przedmioty literackie i choć
trochę je określić. Jedną z frapujących powieści, próbujących
modyfikować tradycyjne konwencje, jest dzieło Marka Bieńczyka pt. Terminal wydane
w 1994 roku. Pozornie tekst wydaje się być historią o
„postmodernistycznej” miłości studentki i studenta przebywających za
granicą. Jednak zwracając uwagę na warstwę językową, budowę postaci czy
wszelkie chwyty intertekstualne, można zauważyć funkcjonowanie drugiej
możliwej interpretacji. O czym zatem jest Terminal autorstwa warszawskiego prozaika?
Główny bohater to Marek, którego można utożsamiać z samym autorem powieści, bowiem już na samym początku pisze:
Na imię mam tak jak na okładce, ładne imię, międzynarodowe, i cesarz był taki, dobry pisarz, smutny i ewangelista, jeden z czterech (...). Ona też tak je mówiła, coś w końcu ją ze światem łączyło, z podobnym zatem naciskiem na ostatnią sylabę, ale z tą różnicą, że zamiast nasilonego stwierdzenia o oczywistości mojego bytu pojawiał się w tym akcencie rodzaj figralności, która znaczyła mniej więcej: owszem, jesteś, jak najbardziej, ale to jeszcze nie wszystko[2].
Bohater jest także narratorem, człowiekiem, wedle określenia Uniłowskiego, „luźnym", nietożsamym z samym sobą, pozbawionym własnego miejsca, ironicznie spoglądającym na własne przygody[3]. Sam
narrator stanowi przedstawiciela ponowoczesnego rozbicia, pewnego
zdestabilizowania podmiotu. Istotne jednak, że posiada on imię, które
stanowi o jego statusie ontologicznym, bowiem jak twierdził Derrida, to
właśnie nazywanie daje i zarazem odbiera istnienie, w pewien sposób
wywłaszcza i odwłaszcza, stanowi o obecności i istnieniu[4]. Podobnie
rzecz się ma z twarzą, która ujawnia i określa człowieka.
To
właśnie w kręgu tych zagadnień ciekawie rozpatrywać drugą bohaterkę
powieści, a mianowicie ukochaną samego narratora. Kobieta, „niebieska
nicość”, stanowi pewną tajemnicę kryjącą sens powieści. Zagadkowa
postać, która nie posiada imienia, ma nieokreślone rysy twarzy i
niecodziennie reaguje na potrzeby fizjologiczne[5]. Nie ma tożsamości, jest w pewnym sensie bezcielesna:
Spojrzała na mnie i prześcieradłem zasłoniła twarz, szybko i starannie, naturalnie lecz metodycznie, łącznie z włosami. (…) Pod tym białym prześcieradłem nie ma żadnych rysów, nie ma bieli pierwszych kwiatów, czai się ponure i może straszne.
Główny bohater nie może dojrzeć jej twarzy, twarzy, która
kryje skarb, okruch złota, ten skryty diament, jakim jest ja
nieskończenie kruche, drżące w ciele; twarz w którą wbijam wzrok, by
odnaleźć w niej racje przeżywania tego pozbawionego sensu wypadku, jakim
jest życie[6]. To ona bowiem ujawnia człowieka i stanowi pewną odsłonę jego egzystencji.
Wszelkie
opisy kobiety sprawiają, że czytelnik może sceptycznie podchodzić do
jej istnienia w świecie przedstawionym powieści. Można ją interpretować
jako ucieleśnienie melancholii, stanu czy też bardziej kondycji
człowieka, która charakteryzuje się przede wszystkim niezidentyfikowaną
stratą. Postać ukochanej głównego bohatera oscyluje między bytem i
niebytem, Przepadła gdzieś bezgłośnie, chodź poszła donikąd[7] relacjonuje narrator, w innym miejscu znowu określa ją jako nieobecną[8] próbując ustalić jej ontologiczny status.
Istotne
jest także to, że sam narrator ma problem ze zintegrowanym obrazem
własnej twarzy i tożsamości. Nieustannie poszukuje siebie, jak i swojego
miejsca, pozycji, którą powinien zająć w świecie. Próbuje określić się
na wszelkie sposoby – poprzez imię, historię, swoją rodzinę, czy też
profesję. Mianuje się barmanem, kiperem, pisarzem czy naukowcem
przybierając pewnego rodzaju maski, próbuje odnaleźć siebie w tzw.
zastępczych twarzach. Nasze miejsce jest gdzieś między bytem a niebytem, między dwiema fikcjami[9] pisze Marek Bieńczyk określając pozycję głównego bohatera i jego ukochanej.
Kluczowym
momentem w poszukiwaniach samego siebie przez narratora wydaje się być
końcowa scena powieści. Kobieta przed odejściem „oddaje mu twarz” –
ofiaruje mu portret, który Lśnił, gdzie lśni moje czoło, światło
przyciemniał tam, gdzie cień rzuca nasada mego nosa. Ust nie wypaczał w
nie moim uśmiechu, a patrzył tak intensywnie, że zapiekły mnie spojówki.
Solidny, dobrej klasy portret[10]. Problematyka
portretu jednak zakłada, że mimo podstawowej funkcji „zastępczości”
względem modela, stanowi także wyraz starcia osobowości malarza z
osobowością portretowanej postaci[11]. Nie przedstawia, zatem tylko
samego portretowanego, a zawiera pierwiastek autorski, to punkt widzenia
kobiety, która go tworzy jest w tym wypadku wiodący. Narrator jednak
konstatuje:
Oto dała mi moją twarz. Dała i oddała. Twarz pełną i wyraźną; podręczny sobowtór, lustro na drogę, nitrogliceryna pod język. (…) Próbowałem stroić miny, przybierać wyrazy, ale kiepsko szło. Bo może gdzieś twarzyczkę straciłem, gdzieś ją oddałem. Może zostałem z nią gdzieś z tyłu, w jakimś mieście, do którego nigdy nie jeździłem, może nie mogłem jej stamtąd oderwać. Jednak wreszcie owal zaczął się zapełniać i żywe rysy i mięśnie gładkie podparły kontur. Wreszcie dorobiłem sobie gębę. I ona teraz prosiła, żebym więcej gębusi nie gubił, i dawała mi ten portret jak memento na drogę[12].
Melancholia
owszem, daruje mu twarz, lecz w postaci obrazu, pewnej reprezentacji,
która nie jest równoważna z realną rzeczywistością. Trudno, zatem
wnioskować czy tożsamość głównego bohatera została ukonstytuowana, a
może to kolejna maska, która pozwala na dalsze błądzenie w poszukiwaniu
realnej twarzy, prawdziwego, zintegrowanego „ja”.
Powieść
Marka Bieńczyka stanowi zbiór problemów i zagadnień, które można
rozpatrywać pod różnym kątem. Wysuwane są twierdzenia, jakoby pisarz
poszukiwał własnego przepisu na postmodernizm, co sprawia, że w jego
tekstach więcej jest pytań, czy wątpliwości, niż stanowczych
odpowiedzi[13]. Poza typową, dla tego typu prozy, autorefleksyjnością i
zdezintegrowaniem podmiotu, autor snuje wypowiedź na temat melancholii. Miłość
stała się tylko fabularnym pretekstem dla wypowiadania straty, której
tak naprawdę nie sposób, w tym przypadku, odnaleźć czy bliżej
skonkretyzować. Terminal, jak można w skrócie za narratorem
powiedzieć, opowiada o doświadczeniu prywatnym każdego z nas, o
niespełnionym pragnieniu, o dotkliwym, jakże często doświadczanym
uczuciu porzucenia zamykającym w czterech ścianach samotności[14].
[2] M. Bieńczyk, Terminal, Warszawa 1998, s. 5.
[3] R. Ostaszewski, Wszyscyśmy z jednych Tworek, „Dekada Literacka”, 1999, nr 5/6.
[4] Marek Bieńczyk w Terminalu przywołuje z uznaniem filozofię Derridy: Następnego
dnia, przeczytajcie to jednak dzisiaj, udałem się ponownie na wykład
Słynnego Filozofa. (…)Nie ma imienia własnego, konstatował ku mojej
uldze. To co nazywa się powszechnie imieniem własnym, istnieje w
systemie różnic; jednostkę określa nie jej imię, lecz odniesienie do
imion innych.(…)Imię własne jest od zawsze niewładne; nazywanie daje i
odbiera istnienie; imię własne wywłaszcza i odwłaszcza. M. Bieńczyk, Terminal…, s. 59.
[5] Bohaterka może jeść bez umiaru oraz nie potrzebuje snu.
[6] Cyt. Za. M.Bieńczyk, Melancholia. O tych, co nigdy nie odnajdą straty, Warszawa 1998, s. 26.
[7] M. Bieńczyk, Terminal…, s.143.
[8] Tamże, s. 190.
[9] Tamże, s. 57.
[10] Tamże, s. 189.
[11] S. Czyżewski, Portret,
albo wątpliwy zapis tożsamości. Uwagi nad portretem potrójnym
sprowokowane wystawieniem cyklu prac „Weryfikacji tożsamości” Piotra
Tomczyka, [Online] [Dostęp dnia 20.12.2012] http://www.scz.republika.pl/wyk/portret.html.
[12] M. Bieńczyk, Terminal…., s. 190.
[13] [13] R. Ostaszewski, Wszyscyśmy…
[14]
Patrz: [Online dostęp dnia 2.01.2013]
http://www.culture.pl/baza-literatura-pelna-tresc/-/eo_event_asset_publisher/eAN5/content/marek-bienczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz